wtorek, 29 grudnia 2015

Mroczna Wieża: Narodziny rewolwerowca - Od zera do Mary Sue



Uwaga: możliwe spoilery.

Jeśli chodzi o Stephena Kinga to jestem psychofanką  - na szczęście jeszcze nie na poziomie Annie Wilkes z Misery – ale nie znaczy to, że wszystko co Mistrz Horroru napisze bezwarunkowo mi się spodoba. Ledwo przebrnęłam przez Pod kopułą które, moim zdaniem, było zbyt czarno-białe (bardzo źli i anielsko dobrzy bohaterowie…) i miało niesatysfakcjonujące zakończenie. Jeśli zaś chodzi o Mroczną Wieżę to z umiarkowanym zainteresowaniem przeczytałam część pierwszą. Była całkiem w porządku. Jednak zainteresowania nie starczyło by sięgnąć po kolejne części. Moje kolejne spotkanie z rewolwerowcem było w jednym z opowiadań – Siostrzyczki z Elurii w zbiorze Wszystko jest względne. Opowiadanie trochę przypominało creepypastę, ale skończyło się wręcz uroczo i romantycznie. Krótko mówiąc po tym opowiadaniu można było polubić Rolanda. Dlaczego o tym mówię?
Bo po lekturze komiksu NIENAWIDZĘ Rolanda i życzę mu by go ktoś przez przypadek (lub z premedytacją) postrzelił w jaja.
Ale zacznijmy od początku. Na pierwszych stronach widzimy martwe ciała, sępy i już dorosłego Rolanda – zapewne to ten, którego znamy z książek – jednak widzimy go tylko w kilku kadrach. Zatrzymajmy się tutaj i przyjrzyjmy się temu co mówi narrator – wychwala naszego bohatera. Będzie to robił przez cały komiks doprowadzając czytelnika do mdłości.
Akcja szybko przeskakuje o wiele lat wstecz – gdzie Roland jest jeszcze piękny, młody i niesamotny.
Ładni faceci z ptakami.
Młodzi mężczyźni mają dowieść swojej męskości puszczając sokoły w odpowiednim momencie. Oczywiście tylko Rolandowi się udaje dzięki czemu jako jedyny nie dostaje w ryj kijem. Po jakże interesujących zajęciach Roland idzie w miasto, gdzie spotyka Martena, który jest czarownikiem i głównym doradcą ojca Rolanda. Od razu się domyślamy, że to ten sam czarownik którego dorosły Roland goni w książkach. Drżymy z oczekiwania, że zaraz dowiemy się powodu tego konfliktu, tej skrajnej nienawiści, przez którą nasz bohater wziął sobie za cel życia czarnoksiężnika. A kiedy przewracamy kartkę, czeka nas rozczarowanie (przynajmniej mnie). Otóż Roland nienawidzi Martena bo ten rucha mu matkę.
Przepraszam czy to nadal Mroczna Wieża czy już chat w League of Legends?
Rozwścieczony Roland idzie zdać egzamin męskości który powinien go czekać dopiero za dwa lata.
Czy wy dostatecznie widzicie zajebistość? Bo narrator się o to martwi.
Oczywiście udaje mu się, w końcu jest taki wspaniały, idzie na dziwki gdzie po oddaniu się uciechom cielesnym, zasypia. W takim stanie zastaje go ojciec który po krótkim ochrzanieniu go stwierdza, że Roland powinien wraz z przyjaciółmi wyruszyć na misję, ponieważ tak.
Trudno jest zrobić wprowadzenie do tego komiksu, gdyż właściwa akcja zaczyna się po wyprawie naszych młodych bohaterów. Są nimi oczywiście wspaniały (tylko według narratora) Roland, oraz jego dwaj przyjaciele, określani przez niego jako ka-tet, Cuthbert i Alain. I tylko tych dwóch ostatnich da się jakoś lubić – Cuthbert ma wesołe usposobienie i zawsze stara się być wsparciem dla Rolanda (oraz serwować mu strzał na ogarnięcie kiedy ten swoim durnym zachowaniem próbuje ich zabić) zaś Alain obdarzony jest według narratora „sprytem, wrażliwością oraz nadnaturalną umiejętnością, zwaną zmysłem”. Ja bym powiedziała że po prostu jest empatyczny – co jest w sumie rzadkie wśród mężczyzn w tym uniwersum. Roland, jak już wspomniałam, jest zdecydowanie postrzegany jako zbyt idealny – wychwalany przez narratora, udaje mu się dokonać wiele absurdalnych rzeczy (choćby właśnie przedwczesne zdanie egzaminu dojrzałości, a przykładów znalazłoby się więcej) a jednocześnie odwala straszne głupoty i daje się ponieść emocjom, przez co zagraża życiu swoich towarzyszy. Nie podobał mi się także jego charakter – szybko ocenia innych, mimo że sam nie jest lepszy: choćby sugerowanie złego prowadzenia się dziewczynie sprzedanej na żonę, kiedy sam stracił dziewictwo z prostytutką. Możecie powiedzieć: no, ale przecież taki świat wtedy był. Męski świat to jest i szowinizm nie jest niczym dziwnym. Tylko czemu Roland nie zachowywał się tak w książce i opowiadaniu?

Reszta bohaterów jest w zasadzie epizodyczna. Zły czarnoksiężnik jest po prostu zły i rucha czyjąś matkę - to w zasadzie tyle, co go określa. Ludzie których spotykają bohaterowie są najczęściej źli i zepsuci. Ojciec głównego bohatera stawiany jest na piedestale, zaś matka… w sumie wiecie gdzie. W zasadzie ciekawa sprawa z tą matką, ale nie będę spoilerować. Dziewczyna, którą miał szczęście (dla niej mniejsze) spotkać Pan Cudowny i Wspaniały jest jedyną ogarniętą postacią kobiecą. Może dlatego, że jest dziewicą (niezbyt długo) i kocha Rolanda miłością wręcz... niezdrową. Chociaż zna go od kilku dni… I oboje mają czternaście lat… Em…
ZABIJ GO CUTHBERT, NIM BĘDZIE ZA PÓŹNO.
Nasi bohaterowie sobie wędrują, spotykają ważnych (i złych) ludzi, strzelają, znowu wędrują… I tak w kółko, a trochę poza nimi czai się intryga. Roland oczywiście ma szczęście spotkać dziewczynę i zakochać się w niej. Narrator ciągle mówi o losie i przeznaczeniu przez co widz trochę traci zainteresowanie, dostrzegając, że bohaterowie nie mają za bardzo wpływu na akcję.
Fabuła trochę zawodzi, główny bohater zawodzi (reszta bohaterów trochę mniej), może chociaż świat przedstawiony? Tak, jest w porządku, taki jak miał być – mroczny, zły i okrutny.
Podobnie rzecz ma się z kreską. Jest dokładna, mroczna, kolory są piękne. Tła trochę rażą pustką – wszędzie widzimy wielkie, otwarte przestrzenie, często zasnute mgłą – ale to nie oszczędność, tak po prostu miało być. Na końcu każdego tomu autor ilustracji pokazuje jak narysował daną ilustrację, możemy zapoznać się również z mapą świata przedstawionego oraz różnymi wersjami okładek oraz ich szkicami.
Przejdźmy do oceny końcowej:
Świat przedstawiony: 5/5
Kreska: 5/5
Fabuła: 2/5
Bohaterowie: 3/5
Ogólne wrażenie: 3,5/5
W przygotowaniu recenzja kolejnego tomu. Biblioteka jest wyposażona jak na razie w pięć więc spodziewajcie się kolejnych. W internetach piszą, że podobno są lepsze…

niedziela, 13 grudnia 2015

Plany

Trochę mnie tutaj nie było, przepraszam. Naprawdę trudno mi się zmobilizować.
Mam w planach kilka notek:
> recenzja gry Life is Strange - właśnie w nią gram!
> recenzja komiksu Mroczna Wieża - Narodziny Rewolwerowca. Rozczarowująca sprawa...
> Post o postanowieniach noworocznych który mam nadzieję napiszę przed nowym rokiem.

Przepraszam że jestem takim leniem xD Pozdrawiam serdecznie!

Źródło obrazka: http://xmasterofunlockingx.deviantart.com/art/Life-is-Strange-Selfie-511914638

niedziela, 25 października 2015

Saga o kotołaku. Ksin. Początek - recenzja.



To pierwsza recenzja, do której przygotowuję się tak mocno i zbieram aż tyle argumentów. Książkę postanowiłam ocenić pod kryteriami: świat przedstawiony, kreacja bohaterów, fabuła i styl pisania – całościowa ocena będzie średnią arytmetyczną ocen tych czterech elementów. Ale zanim przejdę do recenzji chciałabym wspomnieć o okładce.
Oczywiście, nie będzie się to liczyć do oceny, ponieważ autor nie jest do końca za nią odpowiedzialny, poza tym nie ocenia się książki po okładce, ale ta kwestia jest na tyle ciekawa, że trzeba o niej wspomnieć. A więc spójrzcie na to:

Kogo wam przypomina jegomość na okładce? Według wielu ludzi, którym tę książkę pokazywałam, aż zanadto przypomina Wiedźmina. Nie to, że okładka mi się nie podoba, bo jest ładna, jednak w moim mózgu zapalił się neon przedstawiający, no, może jeszcze nie słowo PLAGIAT ale BARDZO BEZPOŚREDNIA INSPIRACJA.
Według Wikipedii i innych recenzji Kotołak Ksin powstał nieco wcześniej niż Wiedźmin, jednak to wydanie wyszło dość niedawno, akurat na fali popularności Geralta z Rivii spowodowanej serią gier. Podobno czytelnicy (oraz gracze, widzowie, whatever) zawsze wolą wybrać coś podobnego do tego, co im się już kiedyś spodobało i pewnie dlatego ta okładka tak wygląda, jednak moim zdaniem nie jest to najlepszy pomysł. Wielu ludzi, niezaznajomionych z datami powstania Ksina oraz Wiedźmina powie po prostu „meh, podróbka Wiedźmaka, nie kupuję”. Ale to tylko taka mała dygresja.

Przejdźmy do recenzji. Aby uniknąć spoilerów (chociaż parę bulwersujących mnie faktów z książki i tak będę musiała zdradzić) wkleję tu opis z tylnej części okładki:
Ksin. Dziecko klątwy, zdrady i obsesji. Zdawałoby się, że jego los jest przesądzony, ale miłość potrafi wznieść się ponad wszystko. Najpierw poświęcenie starej piastunki, a potem oddanie dziewczyny zbiegłej z domu publicznego sprawiają, że z potwora i demona wyrasta wojownik i obrońca ludzi zagrożonych przez upiory*. Drapieżna, pełna namiętności opowieść o bestii pragnącej osiągnąć człowieczeństwo.
Zacznę od pozytywów (tak, istnieją). Co prawda podchodziłam z rezerwą do załączonego bestiariusza (a figurujące koniołaki strasznie mnie i moją edytorkę rozbawiły), jednak muszę pochwalić bogactwo i (niekiedy) logikę świata przedstawionego. Cały motyw odczłowieńców – istot, które tworzą się z samotnych i upadłych moralnie ludzi, naprawdę może się spodobać. Wielokrotnie zostały opisane efekty ścierania się upiorów i ludzi, to jak sobie radzą w tym samym środowisku – większość upiorów jest groźnych dla człowieka, inne są nawet pożyteczne a nawet uznawane za bóstwa.
Niestety, nie wszystkie rozwiązania w tej książce są tak logiczne – przy niektórych momentach można się złapać za głowę. Choćby magowie: ograniczeni w kwestiach, które teoretycznie nie powinny sprawiać problemu, a wszechmocni w sprawach, które są dość skomplikowane. Świat przedstawiony jednak na tyle mi się spodobał, że daję, sporo naciągnięte, 5/5.

Fabuła, podzielona na dwa niemal całkowicie oddzielne, dopiero pod koniec zazębiające się wątki, nie porwała mnie może zbyt mocno, ale nie była aż tak nudna żebym zasypiała nad lekturą. Odbiór jej popsuł fakt, że gdzieś w połowie książki domyśliłam się rzeczy, których pewnie w zamyśle autora miałam się nie domyśleć i zareagować na nie zaskoczeniem prawie pod sam koniec. Ponadto na początku powieści pojawiają się dziwne, drobne błędy logiczne tak, jakby autor napisał je w pośpiechu, a edytor nie zdążył ich sprawdzić. Nie mogę też nie zwrócić uwagi na to, że ostatni rozdział jest dodany strasznie od czapy, co nie zostało w żaden sposób zasygnalizowane – od nieco ponurego finału dwóch wątków powieści przeskakujemy do historyjki z późniejszego życia Ksina, która pewnie miała być zabawna, ale trochę jej nie wyszło – o ile nowa postać występująca w tym rozdziale wzbudziła moją szczerą sympatię to końcowa scena rozdziału mocno mnie zażenowała… Myślę, że ten rozdział sprawiłby się lepiej jako początek drugiego tomu. Tak więc za fabułę daję 2/5.

Zbliżamy się do jednej z największych bolączek tej książki – postaci. Dlaczego bolączki? Ponieważ znakomita większość bohaterów jest papierowa, a zwłaszcza postacie kobiece. Najlepszym przykładem tego jest Hanti – wspomniana w opisie z tylnej okładki eksprostytutka. Na początku co prawda próbuje ukrywać swoją pustkę czymś co ma przypominać buntownicze i bezpośrednie zachowania, jednak imperatyw autorski szybko ukróca ten teatrzyk każąc jej iść pokładać się z obcą osobą, którą przed chwilą chciała zabić. Tak! Uciekinierka z domu publicznego, do którego została sprzedana, gdzie zmuszano ją do oddawania się każdemu kto zapłacił, nagle stwierdza że chce uprawiać seks z facetem, którego prawie nie zna, a potem błyskawicznie się w nim zakochuje.

Mój mózg się zresetował.
Myślałam, że postaci już nie polubię, ale okazało się że umiem jej jedynie współczuć, bo gdy odbyła stosunek z głównym bohaterem (i oczywiście zapałała do kochanka prawdziwą, cudowną miłością) autor kompletnie przestał się nią interesować mimochodem wspominając że „Hanti gotuje” lub „Hanti rozkłada nogi”.
Inną mającą coś do powiedzenia (chociaż w obliczu dalszych wydarzeń książki to kwestia dyskusyjna) postacią kobiecą w książce jest Aspaja. Od początku bardzo jej nie lubiłam – złośliwa, okrutna i kapryśna bogata pannica. Niestety, szybko zaczęło mi jej brakować ponieważ okazała się jedyną postacią, która ma jakikolwiek charakter.
Główny bohater początkowo nie wzbudzał we mnie zbyt negatywnych uczuć, moim zdaniem dałoby się go nawet polubić, jednak im dalej w akcję, tym coraz bardziej był mi obojętny. Myślałam nad nim długo i naprawdę trudno mi wymienić jakąkolwiek dominującą cechę jego charakteru, powiedzieć coś, co by go jakoś jasno określało. Może oprócz tego, że lubi krzywdzić inne upiory i czasem od biedy uratuje jakiegoś człowieka (a dwóch innych zabije).  
Nie wiem czy o reszcie bohaterów w ogóle warto wspominać. Mamy jeszcze starą kobietę, krzywdzoną piastunkę, dwóch spiskujących przeciwko sobie magów, paru najemników i rozbójników, młodego, ale zdolnego królewskiego maga i króla śmieszkującego świntuszka. Charakteru nie stwierdzono. Postacie oceniam 1,5 na 5. Długo wahałam się między 1 a 2 ale, niestety, nie mogę odpuścić tak papierowym postaciom, jedynie Aspaja jakoś zawyża tą ocenę.

Styl pana Lewandowskiego niestety mi się nie spodobał. Początkowo opisy wydawały mi się jasne i klarowne, jednak im więcej ich czytałam, tym bardziej zaczęły mnie męczyć. Miałam wrażenie, że brzmią strasznie infantylnie i prosto, jak tłumaczenie dziecku co się właśnie stało, typu:
A teraz drogie dzieci, Ksin rozpierdolił strzydze głowę, w wyniku czego upiór umarł.
Raziło to przede wszystkim w opisach walk. Z dialogami jest nie lepiej… W pierwszych rozdziałach wyjątkowo poraziła mnie sztucznością scena kłótni Aspaji z Fiją, a później ten oto dialog:
- (…) nie sądziłam , że mam być do zeżarcia!
- Nie…
- Czym się stajesz?!
- Kotołakiem – odparł z rezygnacją.
- To giń!
Nie pomagało też, że niektóre postacie kiedy raz je widzimy, mówią normalnie, a już w następnej scenie dostają jakiejś dziwnej maniery, tak kompletnie bez powodu, jakby autor przypomniał sobie, że fajnie jest zróżnicować postacie stylem wypowiedzi. Groteskowo jest też, kiedy postaci nagle zaczynają mówić jak Yoda, przekręcając zdania żeby zabrzmiały "głęboko i archaicznie". Niestety, nie brzmią, przykro mi. Styl pisania oceniam na 2/5.

Na koniec pozostawiłam jeszcze jedną sprawę – seks, którego w tej książce jest chyba zbyt dużo, w dodatku opisanego tym infantylnym stylem typu pieścił ją w wyniku czego zaczęła jęczeć. Zwrot  pokładać się z kimś,  który jest powtarzany raz po raz i szybko zrobił się irytujący. Bohaterowie sprawiają wrażenie jakby seks był najważniejszą rzeczą na świecie – zrzucają ubrania szybko i dla byle kogo, nie ważne czy mają stracić dziewictwo, byli gwałceni cztery lata, czy obiekt ich przyszłych czynności seksualnych jest śmierdząca ghulicą. Nie ważne, seks. A strzygi to po prostu kobiety wystarczająco odważne by użyć węża jako dildo. W pewnym momencie, kiedy już któryś raz czytałam z kim to pokładał się dany bohater, krew mnie zalewała, a moi znajomi już dawno przestali chcieć słuchać o nowych zboczeniach wyczytanych z tej książki.

Przechodzimy więc do końcowej oceny:
Świat przedstawiony – 5/5
Kreacja bohaterów – 1,5/5
Fabuła – 2/5
Styl pisania – 2/5

Końcowa ocena: 2,5/5

Książki nie polecam, chyba że naprawdę nie macie co zrobić z jakimiś czterema godzinami swojego życia. Może wcześniejsza wersja jest bardziej strawna, nie wiem, nie mam za bardzo do niej dostępu, tą mam w łapkach dzięki uprzejmości znajomej z Instytutu (jeszcze raz dziękuję).


piątek, 23 października 2015

Nie ma recenzji, ALE są cycki!

Przeczytałam "Sagę o Kotołaku. Ksin. Początek". Powoli zasiadam do recenzji, ale przez wzburzenie po ostatnim, dodanym zupełnie od czapy rozdziale oraz ból głowy, pewnie to będzie trwało gdzieś do jutra. Trzeba też do tego dodać czas edycji wykonywanej przez moją edytorkę (która ostatnio pokazuje mi, że bez niej jestem nikim i zginę marnie, bo mam takie literówki...) oraz moje przygotowanie psychiczne by się zmierzyć z widokiem mojego tekstu całego w poprawkach.
Co nie znaczy że na tym moja notka się kończy.
Ostatnio przesłałam koledze scenę erotyczną*, która długo spędzała mi sen z powiek, którą ledwo umiałam napisać i od tego czasu nie udało mi się przeczytać jej w całości - podobno nie jest aż tak zła, ale jakoś nie potrafię. Kolega nałożył poprawki i przeczytałam z nich takie oto zdanie:
Troszkę zbyt formalne to jest. Jakby rozmawiali przez krótkofalówki. Było ci dobrze? Tak. To dobrze, bez odbioru.
Postanowiłam się do tego ustosunkować i przy okazji wstawić jakieś cycki ponieważ to niedorzeczne, że mój blog ma ostrzeżenie 18+ kompletnie bez powodu.
  Uroczyście przysięgam, że jutro wstawię recenzję oraz w najbliższym czasie poprawię scenę erotyczną. Naprawdę!
*nie, raczej nie wstawię jej na bloga, wybaczcie

środa, 21 października 2015

Na co jest pora? Pora na creepypastę! - Yami Shibai

Drodzy państwo Ksin się czyta ale się tak prędko nie skończy czytać więc wrzucam recenzję takiego jednego anime.



Przycupnijcie i obejrzyjcie. To pora na Yami Shibai – tak wita nas mężczyzna w dziwnej masce na początku każdego odcinka. Skusiła mnie dziwna atmosfera początku więc obejrzałam pierwszy odcinek. Potem następny. Każdy trwa po cztery minuty więc na wszystkie wystarczyło niewiele ponad pół godziny. Czy warto poświęcać ten czas na to anime?

Warto jeśli lubimy creepypasty – krótkie historie z dreszczykiem, z gatunku tych które zawsze opowiadamy sobie przy ognisku. Ich bohaterowie są zwykle płascy i papierowi ale nie jest im potrzebny skomplikowany charakter skoro i tak mają jedynie (nie)przeżyć naprawdę przerażające wydarzenia. Większość historii tu przedstawionych nawiązuje do japońskich wierzeń, demonów i folkloru, inne do japońskiego stylu życia – pokazany jest tu (i nie wiem czy celowo, krytykowany) pracoholizm Japończyków. Zaczyna się niewinnie, żeby zaraz potem bohater będący pewny że przecież nic nie może mu się stać zrobił jakąś rzecz – odebrał telefon, wszedł do windy lub do toalety by najbliższe chwile zmieniły się w koszmar. Historie nie są ze sobą powiązane – postaci zazwyczaj nie znamy z imienia – fabuła jest całkiem epizodyczna ale to do tego anime pasuje.

Jeśli chodzi o grafikę to na pewno nie jest ona… zwyczajna. Stylizowana na teatr papierowych kukiełek, zwykle raczej dość oszczędna lub niemal nieistniejąca potrafi sprawiać wrażenie robionej na odczepnego – postaci rzadko zmieniają wyraz twarzy, nie ruszają ustami kiedy mówią, sceny są statyczne, wyglądające jak surowe, niedokładnie pokolorowane rysunki. Sprawia to problem kiedy mamy scenę gdzie postaci jest więcej niż jedna lub dwie – można się zgubić kto wypowiada jaką kwestię. Jest to jednak efekt w zupełności zamierzony a nie oszczędność – kiedy pojawiają się straszne sytuacje – atak duchów, demonów czy chociażby pędząca ciężarówka – są zaanimowane z należytą pieczołowitością – może oprócz tych które mają postać nagłych straszaków, które niestety sprawiały wrażenie nagle przesuwającej się kartki papieru.

Anime nie ma openingu – jego rolę spełnia krótki wstęp pokazujący dziwnego pana w masce zachęcającego do obejrzenia teatrzyku. Ending to psychodeliczna, krótka piosenka (której słowa dla mnie niewiele mają sensu) okraszona prostą animacją. Reszta muzyki spełnia swoje zadanie – ma widza przerażać, więc słyszymy pełną wzrastającego napięcia melodię oraz parę szybkich, głośnych dźwięków mających na celu wyrzucenie nas z fotela. 

Największą rolę pełni tu klimat – jako że lubię creepypasty to mnie przypadł do gustu aczkolwiek jestem ciekawa jakby wypadła ta seria z bardziej standardową animacją oraz z bardziej rozbudowanymi historiami – oczywiście z normalnym, dwudziesto-czterominutowym czasem trwania odcinków. Niemniej efekt końcowy i tak i tak jest bardzo zadowalający więc z czystym sumieniem polecam tą serię amatorom strasznych historii. 

Wszystkie gify pochodzą ze strony nyanyan.it, tu linki:
 http://nyanyan.it//obrazek.php?290826
http://nyanyan.it//obrazek.php?292031
http://nyanyan.it//obrazek.php?291455

Pozdrawiam was!